Z Netflixa: Przegrani i Dead to Me

Dwie interesujące propozycje od Netflixa ku wzorcowemu binge-watchingowi, czyli coś dla cierpiących na brak czasu lub chwilową nudę, ale złaknionych rozrywki. "Przegrani" to oryginalny, smutno-śmieszny serial dokumentalny nie tylko o sporcie, "Już nie żyjesz" to komediodramat z zagadką kryminalną w tle od Liz Feldman ("Dwie spłukane dziewczyny"). Z obu da się wycisnąć coś więcej niż pusty śmiech. 

Przegrani, serial dokumentalny

Osiem półgodzinnych odcinków o sportowcach, którym się nie udało. Wśród nich: znokautowany mistrz boksu, który wcale nie chciał być bokserem; najsłabsza w Anglii drużyna piłkarska uratowana przez psa; golfista, który był tylko i aż o krok od zwycięstwa, a także biegacz, który się zgubił. Historie wspaniałe, bo większe niż sport i bliskie uniwersalnemu doświadczeniu – poczuciu porażki nie tylko na boisku, ale w życiu. Porażki, która – jak dowodzi serial – wcale nie musi oznaczać końca świata, a wręcz przeciwnie. Może przynieść zaskakujące korzyści, choćby w postaci twórczego działania, odkrycia nowych perspektyw, zdefiniowania siebie na nowo. Przegrywanie jest przecież nie tylko próbą charakteru, w której mierzymy się z negatywnymi emocjami np. z rozczarowaniem, ale ma w sobie też coś pozytywnego, istniejącego w opozycji do nieznośnej propagandy sukcesu – pierwiastek anarchii i niedostosowania, ożywczą niesforność. 

Nic więc dziwnego, że połowa odcinków „Przegranych” jest bardzo zabawna. Ale nie tą zabawnością, która podpuszcza widza, by wyśmiał „żałosnych loserów”, ale tą zdrową, która pozwala w ich klęskach i zmarnowanych talentach odnaleźć radość istnienia poza nudą schematów, heroizm i nadzieję. Gorąco polecam, działa jak terapia. 

Już nie żyjesz

„Dead to Me” to przykład jednego z tych netflixowych seriali, które być może byłyby lepsze, gdyby nie były serialami Netflixa. Ma niezły, choć podpatrzony od „Wielkich kłamstewek” pomysł, twisty zmyślnie podsycające wątek kryminalny i spójną konstrukcję, tyle że wzniesioną niedbale, jakby na szybko, przez co chybotliwą. Dużo rzeczy się tu chwieje. Choćby niedookreślona tonacja, w której nagłe przeskoki między żałobą a żartem potrafią dezorientować. Chwieje się oś czasu, a raczej ściga samą siebie, gubiąc umowną choćby wiarygodność niektórych zdarzeń. A jednak ogląda się to dobrze. Kompulsywnie, może pretekstowo, bo krótkie, ale nie bez różnych uciech po drodze, ostatecznie też nie bez refleksji.

W pierwszej kolejności to opowieść o żałobie i przyjaźni. Bohaterki poznają się na grupie wsparcia dla osób po stracie kogoś bliskiego. Zaczynają spędzać ze sobą czas, choć są od siebie zupełnie różne. Jen jest chłodna i gniewna, pełna dystansu jak eleganckie kostiumy, które nosi. Judy to osoba ciepła, otwarta i kolorowa niczym kwiaty na jej pięknych sukienkach. Ich przyjaźń to burzliwa i złożona struktura, stworzona na mocy niewidzialnej chemii, czyli tego rodzaju przyciągania, które bierze się nie wiadomo skąd, ale sprawia, że tylko z niektórymi osobami potrafimy się dogadać. To mocna strona serialu, który próbuje wejrzeć w struktury kobiecej przyjaźni głębiej, niż sprowadzając ją wyłącznie do melancholijnych zwierzeń przy czerwonym winie. Najciekawsze jednak wydaje się nie to, jak „Dead to Me” opowiada o przyjaźni albo o traumie, ale – co wygrane zostaje świeżo i kreatywnie – o uzależnieniu od drugiej osoby. Przy czym uzależnić można się wbrew rozsądkowi i niepokojącym sygnałom nie tylko od toksycznego faceta, ale również od przyjaciółki.

I jeszcze jedno. „Dead to Me” to dobre występy Christiny Applegate i Lindy Cardellini. Zwłaszcza tej ostatniej, która już kolejny raz udowadnia, że zasługuje na coś więcej niż role niewidzialnych żon i Velmy ze Scoobiego. No dalej, zróbcie dla niej jakiś fajny film.


About the author

superchrupka

View all posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *