Haruki Murakami vs. upadłe życiorysy

Trudno sobie wyobrazić, co czuła żona Ernesta Hemingwaya, gdy tamtego ranka znalazła go martwego w holu ich wspólnego domu w Idaho. Pisarz nie był dla siebie łaskawy i życie zakończył spektakularnie, strzelając sobie w sam środek czoła z ulubionej angielskiej dubeltówki. Zawartość mózgu rozbryznęła się na ścianie, w makabryczny sposób dopasowując się do włoskiego, rubinowego szlafroka żartobliwie zwanego przez noblistę „czerwoną szatą cesarza”. Historia tragicznego końca Hemingwaya brzmi zatrważająco. Jednocześnie wpisuje się w lubiany przez gawiedź mit udręczonego artysty, który naznaczony stygmatem ponadprzeciętnej wrażliwości nie potrafi na własnych barkach unieść trudów życia. Często balansujący na granicy szaleństwa, niesubordynowany, aspołeczny, nękany przez nałogi, finalnie przegrywa, pozostawiając po sobie niezwykle cenny ślad w postaci genialnych fraz. My, przeciętni zjadacze chleba, wbrew przyzwoitości uwielbiamy takie historie.

Murakami – najnudniejszy pisarz?

„Nie ma w pisaniu nic zdrowego” – stwierdził kiedyś Haruki Murakami, chyba najzdrowszy, a przynajmniej najbardziej wysportowany pisarz świata. Moją refleksję na temat jego wyjątkowo uporządkowanego (nie tylko jak na artystę) życia, sprowokował pewien artykuł zarzucający japońskiemu pisarzowi egzystencjalną nudę. W opozycji mało zajmującej biografii pisarza-maratończyka autorka tegoż tekstu przywołała fascynujące życiorysy genialnych twórców, którzy swoje życie przegrali, topiąc je na przykład w szklance whisky. To niesprawiedliwe – pomyślałam. 

Murakami zaczął biegać w wieku 33 lat. Wcześniej nie prowadził się zbyt sportowo. Wręcz przeciwnie – palił jak smok, dużo siedział i obrastał w tłuszcz, przynajmniej od momentu, kiedy zaczął utrzymywać się z pisania. Pisanie jest dobitnie statycznym zajęciem – gdy spędzasz długie godziny przy klawiaturze, nie spalasz zbyt dużo kalorii, a więc przybierasz na wadze. Murakami chciał zatrzmać sprawność, nie uśmiechało mu się bycie grubasem,  i dlatego podjął decyzję o uprawianiu sportu. Jako wrodzony outsider wybrał długodystansowe bieganie. Dzisiaj jest doświadczonym maratończykiem, ultramaratończykiem i triatlonistą. Mając 65 lat na karku, posiada lepszą kondycję niż większość trzydziestolatków. Nuda? 

„Moi wrogowie przypisują szaleństwo alkoholowi, a nie alkohol szaleństwu” – Edgar Allan Poe


Gdy spojrzymy na rozkład dnia japońskiego pisarza, nie doszukamy się dramatycznych zwrotów akcji i chorobliwych namiętności. Murakami codziennie wstaje jeszcze przed wschodem słońca, kładzie się wraz z jego zachodem. Codziennie też pisze i biega, niewiele spotyka się z ludźmi. Jego nawyki wypadają dość blado na tle wybryków Hemingwaya, który zanim zakończył życie strzałem z dubeltówki, długie lata pielęgnował chorobę alkoholową.

Na pierwszy rzut oka Ernest wcale nie przypominał typu samobójcy. Silny fizycznie, uśmiechnięty, pełen energii, towarzyski, twardy jak skała, upijał się raczej na wesoło. A jednak pod fasadą rubasznego dowcipu kryły się demony. Prześladowany rodzinnymi traumami, myślami o samobójstwie i problemami z własną emocjonalnością, był człowiekiem dalekim od szlachetności – nerwusem, zawistnikiem i okropnym kłamcą, który uwielbiał opowiadać o sobie niestworzone historie. Nie szanował kobiet, po pijaku robił straszne głupoty, nieraz kończące się uszczerbkiem na zdrowiu (czasem wypadł z auta, czasem się poparzył). Trzeba przyznać, że ta mozaika patologicznych zachowań wydaje się znacznie ciekawsza niż cichy żywot urodzonego samotnika, któremu za całe towarzystwo wystarczy jedna i ta sama żona (Hemingway miał cztery).

To oczywiste, że nie on jeden wśród ludzi pióra dorobił się niechlubnej biografii. Taki na przykład Poe, już z samej aparycji udręczony i nieszczęśliwy, konsekwentnie pogłębiał swoją depresję alkoholem. Pod koniec życia, w ogóle już nie trzeźwiejąc, gubił rękopisy, zadłużał się, a nawet zaliczył odsiadkę za pijaństwo. Próbował się również zabić, jednak z dość opłakanym skutkiem. Po pewnej ciężkiej nocy kupił dwie uncje laudanum, a po połknięciu połowy dawki napisał list do swojej przyjaciółki z przypomnieniem, że obiecała mu towarzyszyć w chwili śmierci. Drugiej dawki narkotyku, która miała być tą śmiertelną, nie zdążył już zażyć. Na poczcie bowiem zwymiotował wszystko, czym się wcześniej nafaszerował. Nie trzeba było jednak długo czekać, zanim alkohol dokończy za pisarza śmiertelne dzieło. Poe zmarł rok później, znaleziony w opłakanym stanie na ulicach Baltimore i przewieziony do szpitala. „Boże, pomóż mojej biednej duszy” – mówił ponoć przed samą śmiercią.

Poe zmarł w wieku 40 lat. Niewiele dłużej pożył F. Scott Fitzgerald, który przez swoje chorobliwe picie ledwie doczekał 44. urodzin. Sześćdziesiątki dożył natomiast Truman Capote, co przy jego ekscesach wydaje się wyczynem. Biografia każdego z nich, choć urwana nagle i nazbyt krótka, obfitowała w ekscytujące wydarzenia. Fitzgerald, bywalec salonów, zaangażowany w szaloną, toksyczną i chorobliwą więź z Zeldą, czy Capote, niepoprawny prowokator, popadający w obłęd podczas pracy nad powieścią „Z zimną krwią” – to postacie tak tragiczne, że niemal fikcyjne, na równi skomplikowane jak bohaterowie swoich książek. Tymczasem cóż ciekawego można opowiedzieć o człowieku, który codziennie biega?

„Miałem wtedy trzydzieści trzy lata. W tym wieku Jezus umarł na krzyżu. W tym wieku Scott Fitzgerald zaczął się staczać” – Haruki Murakami


Czy wyobrażacie sobie przebiec jednego dnia 100 kilometrów? Jak wielu znacie pięćdziesięciolatków, którzy potrafią jednego dnia przebiec 100 kilometrów? A ilu z nich pisze dodatkowo bestsellerowe książki?

Japoński pisarz sam czuje się w obowiązku tłumaczyć ze swojej nudnej egzystencji. W książce pt. „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” zwierza się, że dziennikarze często zagadują go o ten mało romantyczny tryb życia, którego wręcz nie wypada prowadzić artyście. Tymczasem Murakami twierdzi, że dbałość o kondycję nie tylko pomaga mu myśleć, ale również generować pokłady energii potrzebnej do dalszego pisania. Złośliwi być może stwierdzą, że to właśnie z tego powodu Japończyk nie dostanie Nobla, w kontekście którego tak często pojawia się jego nazwisko. Być może miałby w sobie więcej geniuszu, gdyby częściej bywał po ciemniejszej stronie życia, gdyby poczuł na własnej skórze doty mroku. Być może znajdą się i tacy, którzy przytoczą przykład Charlesa Bukowskiego, naczelnego pisarza-pijaka, któremu alkohol nie ukrócił znacząco życia i nie odebrał energii. Wbrew prawom natury pozwolił za to cieszyć się zdrowiem i pisać aż do siedemdziesiątki.

Znajdą się jednak i sojusznicy filozofii reprezentowanej przez pisarza-maratończyka. Fryderyk Nietzsche pisał: „Nigdy nie wierz żadnej myśli, która ci przychodzi do głowy, gdy siedzisz. Dobre myśli pochodzą z mięśni. Cierpliwość pośladków jest grzechem przeciwko Duchowi Świętemu”. Albert Camus powiedział z kolei: „Prawie wszystko, co wiem o obowiązkach i moralności, zawdzięczam uprawianiu sportu i temu, czego się nauczyłem, stojąc na bramce w RUA”. Warto wspomnieć, że nagrodzony Noblem autor „Dżumy” był za czasów młodości rewelacyjnym piłkarzem. Jego dobrze zapowiadającą się karierę sportową przerwała przeciągająca się w nieskończoność gruźlica, która niemalże doprowadziła go do grobu. Camus z pewnością, podobnie jak dziś Murakami, doceniał romantyczny pierwiastek sportu. Robi to zresztą każdy z nas, oglądając najsłynniejsze sportowe filmy. „Rocky”, „Za wszelką cenę”, „Rydwany ognia”, a nawet „Karate Kid” udowadniają, jak wielki potencjał fabularny mają napięte mięśnie i rywalizacja zarówno z przeciwnikiem, jak i z samym sobą. Tyle samo dramaturgii znajdziemy na bieżni czy choćby małym stadionie, co w zadymionym kącie obskurnego baru. Pamiętacie „Samotność długodystansowca”?

Dajmy więc spokój Murakamiemu – jeśli już się o coś kłócić, to lepiej o jego twórczość. To jak? Murakami to świetny pisarz czy może grafoman? 

Pierwotnie tekst ukazał się na łamach nieistniejącego już bloga cdp.pl


About the author

superchrupka

View all posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *