Dziewczyny z jednej drużyny

W żółtej jak szampan sukience Ilsy Faust odbija się idea piątego filmu z serii „Mission: Impossible”. To obłędna sukienka. Klasyczna i nowoczesna jednocześnie, tekstylny hołd dla przeszłości i ukłon w stronę tu i teraz. Cały zresztą image bohaterki „Rogue Nation”, subtelne uczesania, ręka wsunięta w kieszeń spodni z wysokim stanem, sprzyja fetyszom miłośników dawnego kina. Tych, którzy wciąż kochają się w Katharine Hepburn i tych, którzy nadal czują miętę do Lauren Bacall. Oni powinni być zachwyceni szczególnie. Ten film w całości zbudowany jest na podobnych sentymentach – opowiada nie tylko o agencie IMF, ale również o innych filmach. Ilsa Faust, nieodgadniona i zwodnicza, kobieca do kwadratu, a jednocześnie superbohaterksa – jest najjaśniejszym jego punktem.

mission-impossible-rogue-nation-freguson

Gdy dwójka bohaterów, Ilsa i Ethan, uciekają w te pędy po dachu Opery Wiedeńskiej, nagle, mimo przykrego oddechu niebezpieczeństwa na karku, dochodzi między nimi do sytuacji intymnej. Ilsa biegnie w zabójczych szpikach. Rozsądek podpowiada, że nie jest to wygodne obuwie do uciekania. Gdy Ethan podaje jej rękę, by zeskoczyła ze stropu, Ilsa prosi (a raczej nakazuje), by ściągnął jej buty. Ethan, tylko początkowo zaskoczony, nie oponuje. Chemia wisi w wiedeńskim powietrzu. Ethan przyjmuje pozę niemal jakby prosił ją o rękę. Ona z nagimi stopami, on z jej pantofelkami w dłoni. Ta magiczna sytuacja trwa zaledwie chwilę. Film nie zaznacza jej z hukiem, jak zresztą całej, subtelnej, pełnej humoru i adrenaliny więzi tej dwójki. I dobrze.

mission impossible 1

Chwilę potem Ethan i Ilsa zsuwają się na linie z dachu opery. Inaczej niż w bliźniaczych scenach znanych z innych filmów, w tej akurat dziewczyna nie daje się prosić, by podjąć ryzyko. Sama wskoczy na swojego towarzysza, oplątując go długą nogą. Na jej ustach, tuż przed skokiem, widać przez ułamek sekundy cień zawadiackiego uśmiechu.

Postać Ilsy Faust to miła odmiana po poprzedniej części serii, gdzie Paula Patton jako Jane Carter, choć efektowna, to siermiężna i stereotypowa w swojej seksualności, została stworzona na kształt rekwizytu. Tymczasem Faust jest inna. To ona rozdaje karty. Ethan Hunt, znany przecież ze swojej nieomylności, brawury i wszystkich innych arcymęskich atrybutów, tym razem zmuszony jest ustąpić. Tom Cruise przypomina w tej roli swojego bohatera z „Na skraju jutra”, Cage’a. W obu filmach zdany jest na łaskę silnej kobiety (w filmie Limana jest to bezbłędna Emily Blunt jako Rita), czasem stłamszonego, rozczochranego, popełniającego błędy, przy tym zabawniejszego niż zawsze, bardziej ludzkiego. Czyli na plus. Podobnie jak cały film, który niestety padł ofiarą niestarannych recenzji. Ilsa Faust to dopiero początek. To niejedyna amazonka, która objawiła się kinie w zeszłym roku.

Czytaj też:   Czerwone niebo, czyli ostatnie takie lato

Mad-Max-Fury-Road-screenshot-night-scene

Po projekcji „Mad Max: Na drodze gniewu” w katowickim kinie Kosmos ludzie wychodzili wyraźnie poruszeni. Albo całkowicie na tak, albo radyklanie na nie. Wśród podsłuchanych zarzutów najwyraźniej wyróżniły się dwa: „to teledysk nie film, nie ma fabuły” lub „a gdzie w tym wszystkim Max Max?”. Obu stwierdzeniom można przytaknąć, z tą różnicą, że lepiej potraktować je jako zalety, niż wady. Cesarzowa Furiosa to fantastyczna bohaterka, za którą wypada Georgeo’wi Millerowi podziękować. Z kolei „Mad Max: Na drodze gniewu” to konsekwentna, wyzbyta zbędnych zakrętów przypowieść w pełnym tego słowa znaczeniu.

Najnowszy „Mad Max” wyraźnie, choć zaskakująco krąży wokół kobiecości i kobiecość hołubi. Zbuntowana Furiosa, która z impetem wyswobadza niewolnice Wiecznego Joe i ucieka z nimi w stronę mitycznej Oazy, jest silniejsza, twardsza, pewniejsza siebie i bardziej zdeterminowana niż pogubiony Max. I choć ta dwójka uzupełnia się, podejmując walkę ramię w ramię, to Furiosa strzela celniej, jednie wspierając się na ramieniu Wojownika Pustkowi, zamiast się nim wyręczać. Furiosa wizualnie nie przypomina superbohaterek rodem z komiksów, które prócz siły, demonstrują również bujną kobiecość – obcięta na zapałkę, umorusana, bez ręki, nie nadaje się na okładkę „Maxima”. Bliżej okładkowego schematu są nałożnice Wiecznego Joe, choć ich pulsująca seksualność wcale nie jest nadużyciem, żartem, czy tanim chwytem. To tylko jeden z mądrze rozplanowanych elementów pieczołowicie skonstruowanego mitu Millera. Mitu na miarę kina XXI wieku.

Miller oprócz tego, że stworzył widowisko doskonałe, totalne, przy okazji zażartował z oczekiwań wielu fanów męskiego kina. Nie tylko w przewrotny sposób odebrał Max Maxowi pierwsze skrzypce, ale najważniejsze role w orkiestrze powierzył kobietom. Nie tylko kobietę uczynił najtwardszą wojowniczką w upadłym świecie, ale to kobiecość, nie siłę mięśni, ustanowił najcenniejszą jego wartością. I można by nazwać te założenia wywrotowymi, ale – gdyby zastanowić się nad tym głębiej – okazuje się, że są one sędziwe jak świat, zakorzenione w starych mitologiach i wierzeniach. „Mad Max” to film, który w rozrywkowy w sposób wykłada ideę matriarchatu. To tu, w macierzyństwie, kobiecości, a więc czułości, spokoju i poświęceniu – upatruje ratunek dla świata, nowy porządek. To nie charakterystyczna dla dyszących wojowników pustkowi chęć rywalizacji, odwetu i walki okazuje się najlepszą drogą do odbudowy świata. Wręcz przeciwnie. Rozwiązanie znajduje się na drugim biegunie. Jest nim miłość – kobieca, bezwarunkowa, silna i heroiczna. Czy to nie najpiękniejsze z możliwych rozwiązań?

Czytaj też:   Timeless Film Festival Warsaw. Pytania o kanon i premiera odcinka o Elaine May

star wars

O tym, że kino bez ciekawych, silnych kobiet jest nudne i niemodne najwyraźniej wie również J.J.Abrams. Szabrowniczka Rey, najjaśniejsza strona „Gwiezdnych wojen: Przebudzenia mocy” z miejsca została okrzyknięta jedną z najfajniejszych filmowych bohaterek zeszłego roku. Nie ma się co dziwić. Grająca ją Daisy Ridley, dziewczyna znikąd, zaskarbiła sobie sympatię całego świata masą atrybutów – energią, siłą charakteru, zadziornością, urokiem osobistym, odwagą. To kolejny przypadek w minionym sezonie, w którym to dziewczyna wywalczyła dla siebie plan pierwszy kinowego hitu, a jej filmowy partner (w tym przypadku ciamajdowaty i bardziej złożony charakterologicznie niż się początkowo wydaje John Boyega jako Finn), pozostał za nią o krok w tyle. Musi nadganiać. Daisy bywa roztrzepana, emocjonalna, sentymentalna, czyli po prostu – dziewczęca. Z drugiej strony jej hard ducha i jej duma to cechy, które czynią ją indywidualistką. Rey nie boi się improwizować, pomylić, ale też podjąć wyzwanie. Podejmuje rękawicę, chwyta miecz świetlny, walczy. Nie pozwala swojemu partnerowi złapać się za rękę w trakcie ucieczki, bo i po co? O własnych siłach ucieka się łatwiej. Ma osobliwych idoli (Han Solo) i doskonale prezentuje się za sterami Sokoła Millenium. To dama w opałach, która z opałami radzi sobie sama.

Szkoda, że na tym barwnym tle tak słabo wypadły w tym roku dziewczyny Bonda. Obie miały potencjał – zarówno Madeleine Swann, czyli Léa Seydoux, której złożone i namiętne oblicze zdążyliśmy już poznać oraz Lucia Sciarra, czyli Monica Bellucci, której reklamować nie trzeba, a nawet nie wypada. W „Spectre” zmarnowano możliwości obu pań. Mimo tej wpadki zeszły rok w przyjemny sposób udowadnia, że kino kocha fajne dziewczyny. Że zasługują na uwagę. Zaraz… ktokolwiek w ogóle w to wątpi?


About the author

superchrupka

View all posts

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *