W jednej z ostatnich scen „Ballady o Cable’u Hogue’u” przeurocza dama lekkich obyczajów, Hildy, wygłasza kwestię, która do tej pory krąży w moich myślach. „Nie mamy nic, prócz czasu” – mówi blondwłosa piękność w stronę głównego bohatera. Zakończenie stworzone na nostalgiczną nutę to także koniec barwnego, śmieszno-gorzkiego życia Hogue’a, poczciwego włóczęgi, któremu w ostatnim rozrachunku z uciekającym czasem udało się wyszarpać coś dobrego dla siebie. Umiera w odpowiednim momencie i z poczuciem spełnienia – odchodzi z uśmiechem na ustach, wyparty dosłownie i w przenośni przed zataczającą coraz większe kręgi nowoczesność .
„Ballada o Cable’u Hogue’u” na pewno nie należy najlepszych filmów Sama Peckinpaha, możliwe nawet, że przez niektórych zostanie uznana filmem nieudanym. Nie przeze mnie. Reżyser uderzył tu w komediowe tony, kilkakrotnie ocierając się o absurd. Zrezygnował z westernowych standardów, zaniechał akcji, stawiając raczej na nieśpieszne, obyczajowe epizody – czasem poważne, czasem mniej poważne, a nawet zupełnie odrealnione. Do czego zmierza ten film? – będą momenty, w których to pytanie zakołacze w głowie widza. Jednak sama miodność oglądania wynagrodzi mu wszelkie wątpliwości. Bo ballada ta subtelnie i bez nachalnych chwytów chce sprawiać odbiorcom przyjemność, lekko kołysze, napełnia cichą, niegroźną tęsknotą za nie wiadomo czym.
Na szczególną uwagę widza, prócz oczywiście głównego bohatera o pamiętnej twarzy Jasona Robartsa, zasługują drugoplanowe postacie. Mamy tu na przykład kolejną wyrazista sylwetkę kobiecą, wspomnianą prostytutkę Hildy (w tej roli Stella Stevens), marzącą o lepszym życiu – w wielkim mieście i w przepychu. Blondwłosa, słodka jak miód i ponętna stanowi uosobienie dobra i tęsknoty za dobrem, bezpieczeństwa i ciepłego uczucia. W epizodzie, w którym wyrzucona z miasta przez pełną hipokryzji społeczność, znajdzie schronienie w właśnie powstającym zajeździe Cable’a, będziemy postrzegać ją jako ideał kobiety – gospodarnej, ale lubieżnej, skrzętnej, ale wciąż pociągającej. Sielankowe, niemalże magiczne sceny, w których widzimy tę dwójkę prowadzących nieprędkie życie w chacie na pustkowiu, napawają nas czymś w rodzaju niedzielnej ufności w dobro tego świata. Przeznaczenie Hildy będzie jednak zupełnie inne – wiemy to od samego początku. Wskazuje na to jej fach i marzenia.
)
Brawurową i jedną z fajniejszych westernowych postaci okaże się fałszywy pastor wymyślonego przez siebie Kościoła Wędrującego Przybysza, Joshua Sloane. To niepoprawny grzesznik, zdolny zbałamucić niewinną dziewczynę niecnym podstępem, brawurowy (anty)bohater najkomiczniejszych i najbardziej odważnych scen w filmie. Nie poczujemy jednak do niego niechęci. W gruncie rzeczy i mimo niecnych praktyk, którymi się para, widzimy w nim nie tylko dobrodusznego człowieka, ale rewelacyjnego kompana do żartu, napitki, szczerej rozmowy o miłości. Hołdem dla kobiecości w czystej postaci będzie jego rozmowa z Cablem na temat kobiecego ciała. „Czy przyszło ci kiedykolwiek do głowy, Cable, jak mądry i szczodrobliwy był bóg, dając kobietom piersi?” – spyta swojego towarzysza pastor, rozpoczynając miłą dla ucha dyskusję.
„Ballada o Cable’u Hogue’u”, jak na to wskazują powyższe rozważania, nie jest typowym westernem. To raczej komediodramat rozgrywający się w scenerii (kończącego się już) Dzikiego Zachodu. Innym, również podszytym smutkiem westernowym dramatem, który od razu przychodzi mi do głowy, jest film Roberta Altmana pt. „McCabe i pani Miller”. Reżyser kolejny już raz udowodnił tu, jak wiele wie na temat kobiecości i jej różnych twarzy. Interesującą jej formę zarysował drobiazgową kreską, robiąc przy tym coś jeszcze donioślejszego i ważnego – krytykując, a nawet kompromitując westernowy gatunek.
Głównym bohaterem tej ballady jest tytułowy McCabe (w tej roli Warren Beatty), który przybywa do rozsypującej się, biednej osady, by założyć tu burdel. W międzyczasie wchodzi w spółkę z panią Miller, byłą prostytutką, kobietą mocno trzymającą głowę na karku, mogącą się pochwalić rozumem, sporą dumą, sprytem i niemałą zmyślnością. Ona wie, jak zrealizować interes życia, przyciągnąć klientów i powiększyć majątek. McCabe, choć na swój sposób sympatyczny, wydaje się przy niej nieco zbyt nieporadny, dziwaczny, nadto prowincjonalny, lecz strojący się w eleganckie piórka. W obliczu niebezpieczeństwa nie potrafi obronić siebie, swojego interesu, ani własnej kobiety. Nie przypomina heroicznego kowboja, zdolnego bezbłędnie wystrzelać swoich oprawców, by wrócić w ramiona przerażonej, ale pełnej wiary ukochanej. Zamiast tego czeka go bezsensowny, błahy koniec.
Przygnębiającej, ponurej, niemalże grobowej (choć nie pozbawionej subtelnego humoru) balladzie Altmana towarzyszy piękna muzyka Leonadra Cohena, która – jak się można łatwo domyślić – jak ulał pasuje do tej stylistyki. Reżyser mówi wyraźnie, że era westernu dobiegła końca. Jakbyśmy się uparli, podobną teorię moglibyśmy wysnuć także z losów Cable’a Hogue’a. I zrobilibyśmy to, gdybyśmy nie wiedzieli, że za dwa lata na filmowym koncie tegoż reżysera pojawi się „Pat Garrett i Billy Kid”, jeden z najważniejszych westernów w historii i zarazem wielkie pożegnanie twórcy z gatunkiem.
—
„Balladę” oglądałem i byłem zaskoczony sposobem w jaki opowiedziano i przedstawiono tę historię. Z jednej strony trochę za nudno dla mnie, ale z drugiej, rekompensował to humor i ten klimat odchodzącego Dzikiego Zachodu.
„McCabe i pani Miller” nie znam (jeszcze), ale na pewno zobaczę, choć może niezbyt szybko.
„McCabe i pani Miller” rewelacyjny klimat i piękna muzyka. Choć może nie przypaść do gustu tym, którzy lubią przede wszystkim tętent koni. Ja daję dyszkę :)
Oglądałaś „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego…”, czy to coś w tym stylu?
Cholera! Dopiero teraz zauważyłam, że zadałeś mi tu to pytanie. Sorki! „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego….” widziałam z sześć lat temu. Czyli wtedy, gdy jeszcze nic nie wiedziałam o świecie. Trudno mi więc porównać. A nie będę udawać, że potrafię mądrze odpowiedzieć ;)