Cyferka w tytule zobowiązuje, skłania do interpretacji. Co oznacza? Jak ją rozszyfrować? Dlaczego pięć, a nie, powiedzmy, osiem? I jeszcze te diabły! Jeden diabeł budzi grozę. Kilka diabłów brzmi już bardziej trollersko, jak fraza z wyliczanki, wiersza lub baśni. A może zaklęcia?
Widoczny w pierwszych partiach filmu szyld podpowiada, że „Pięć diabłów” to ośrodek sportowy, w którym pracuje jedna z bohaterek, Joanne (w tej roli Adèle Exarchopoulos). Ale czy to nie dziwne, że ktoś nazwał tak miejską placówkę z basenem?
Szukajmy dalej. Może odpowiedź kryje się w krajobrazie? W filmie Mysius jest on ważny i oszałamiający. Miasteczko leży u podnóża gór, nieopodal rozlewa się jezioro. Pejzaż jest rześki, ostry, jak to w grudniu. Sensualność obrazów przywodzi na myśl pierwotne żywioły, zapisany w nich naturalny porządek. Wszystkie są tutaj obecne: powietrze, woda (nie tylko w jeziorze, ale również w basenie), ziemia, a także (diabelski) ogień, który już na wstępie złowróżbnie bucha z ekranu.
Co w takim razie mogłoby być piątym żywiołem, czy też – piątym diabłem? Może czas? Czas w Pięciu diabłach istnieje na magicznych zasadach i porządnie miesza w tej historii. W czasie przenosi się córka Joanne, Vicky Soler, mała wiedźma, która nie tylko nawiedza przeszłość, ale też kolekcjonuje zapachy i zamyka je w słoikach. No właśnie, zapachy. Węch to jeden ze zmysłów, a zmysłów jest pięć. Czy to rozwiązanie naszej zagadki?
Magiczne śledztwo
Drugi po Avie (2017) pełny metraż francuskiej reżyserki cały jest zagadkowy, zbudowany na tajemnicy. Sensy i tropy nachodzą na siebie – to opowieść gęsta i mętna jak mikstura w kotle czarownicy.
Jednym z jej składników są kolory. Najpierw czerwony. Liczne detale o tej barwie – ubrania (i fragmenty ubrań), sprzęty domowe, elementy otoczenia – wyłamują się z kadru niczym ostrzeżenie, zapowiadają pożar. Obok czerwonego: niebieski i biały. Trzy kolory – podobnie jak fikuśne swetry noszone przez rodzinę Solerów – układają się we francuską flagę.
Film Mysius jest na jakimś poziomie wypowiedzią polityczną. Kreśląc życie małego miasteczka (a konkretniej, życie jednej rodziny w odniesieniu do jego mieszkańców) reżyserka tworzy pigułkowy obraz swojego kraju, jego krytyczną metaforę. Kieruje uwagę na problem rasizmu i homofobii, wytyka rodakom toksyczne zacietrzewienie. Ale nie nadużywa oskarżycielskiego tonu. Wręcz przeciwnie – całość wieńczy jednoznacznie pozytywnym przesłaniem. Pięć diabłów to zresztą dzieło przebojowe: muzyczne, intensywne, świeże, zadurzone w popkulturze.
W centrum historii znajduje się wspomniana mała wiedźma. Nikt nie wie o jej nadnaturalnych zdolnościach, a ona wykorzystuje je choćby po to, by zajrzeć w tajemniczą przeszłość swojej mamy. Czary są dla dziewczynki jedynym dostępnym sposobem, by zbliżyć się do świata dorosłych – zbadać sprawy, o których rodzice nie mówią głośno, przepracować lęki i złe przeczucia. Próbuje się też dowiedzieć, kim właściwie jest ta dziwna ciotka z opuchniętym okiem, która przyjechała do miasta i zburzyła spokój jej rodziny (i całej społeczności).
Podczas magicznego śledztwa Vicky zaczyna dostrzegać swoją rolę w tej tajemnicy. Czy pojawiłaby się na świecie, gdyby jej mama, przed zajściem w ciążę, spełniła młodzieńcze marzenia? A skoro tak się nie stało, czy czuje się dzisiaj szczęśliwa, tworząc rodzinę razem z nią i tatą? Podróże w czasie, jak to podróże w czasie – robią zamieszanie. Vicky niechcący, ale też we własnym interesie, ingeruje w wydarzenia. Jest w tym trochę jak Donnie Darko manipulujący rzeczywistością, tyle że działa bardziej instynktownie, jak przystało na ciekawskie dziecko.
A choinka płonie
Skojarzenie z kultowym filmem Richarda Kelly’ego nie jest na wyrost. Obie produkcje łączy nie tylko złożone pojmowanie czasu, ale też bliźniacze wydarzenie – pożar, który wybucha podczas występu gimnastyczek (w Donniem Darko [2004] są to cheerleaderki). Amerykańskie kino wydaje się zresztą trafnym punktem odniesienia. Nie bez kozery najbardziej emocjonalna scena to ta, w której buntowniczo rozbrzmiewa hit z amerykańskich list przebojów – Total Eclipse of the Heart Bonnie Tyler (chociaż samochodowy, młodzieńczo zachłanny pocałunek przywodzi już na myśl queerowy klasyk ze Szwecji – Fucking Amal [1998] Lukasa Moodyssona).
Przyszło mi do głowy jeszcze jedno, dość nieoczywiste powiązanie – baśniowe kino Tima Burtona i jego osobliwa obsesja na punkcie świąt. Edward Nożycoręki (1990), podobnie jak dzieło Mysius, rozgrywa się w okolicach Bożego Narodzenia, ale nie jest filmem stricte świątecznym. Oba dotyczą relacji rodzinnych, rozgrywają się w mieścinach u zbocza gór – w obu inność budzi u zapienionych mieszkańców wrogość, ta z kolei powoduje tragedię.
Choć ulice mienią się od migoczących dekoracji, reżyserka nie jest zainteresowana budowaniem klasycznie świątecznej atmosfery. Uroczystości wigilijne przynależą do tradycjonalistycznego porządku, który ona radykalnie podważa – pali choinkę, rozbija rodzinę, sieje zamęt przed Gwiazdką. Wszystko po to, by przywrócić światu naturalną harmonię – wolną od wykluczających tradycji, zastygłych struktur społecznych i przyciasnych ról. W tak rozumianą naturalność wpisuje się queerowość tej historii i ukryte w niej skrzętnie uczucie, wyłamujące się z powszechnie absorbowanych wzorców i życiowych scenariuszy, a więc społecznie tłumione.
W jednej ze scen Joanne kpi z „tożsamości seksualnych”, czy innych „orientacji”, odrzucając je jako etykietki, które ograniczają wolność. Pięć diabłów to film, który cały opowiada się za wolnością, co istotne – nie anarchiczną, ale budowaną na zastanym porządku. Wolnością, która, czuła dla każdego, zainteresowana jest przede wszystkim człowiekiem. Ostatecznie każdy znajduje w jej ramach szczęście: niekochany mąż, znudzona żona, a także Vicky, cudowny owoc niespełnionego związku. Dziewczynka uczy się, że rodzina nie jest kategorią wyrytą w kamieniu; że może ewoluować.
Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach finalgirls.pl